Biały puch sypał z nieba już dłuższy czas, ograniczając widoczność na terenach sfory Kingdom of Shadows. Wpatrywałem się w zamieć przed sobą, tkwiąc nieruchomo jak rzeźba wykuta z lodu, a nie żywa istota. Znajdowałem się w mojej jaskini, tuż przed wejściem. Zimno owiewało mnie, wpadając do mojego legowiska, przez co było tu równie zimno jak w lesie. Mnie to jednak obchodziło równie mocno jak to czy jakaś zagubiona istotka, czasem nie traci życia w zaśnieżonych odstępach lasu, który rozciągał się prze de mną. Innymi słowy miałem to głęboko gdzieś. Później przyjdzie czas na martwienie się takimi drobnostkami, jak niska temperatura w jaskini. Mój brzuch wydał z siebie odgłos brzmiący jak mieszanka warczenia i bulgotania. Byłem głodny i to bardzo mocno. Po czasie w którym nie było nawet płatka śniegu w Pack of Paradise, pozostały tylko mgliste wspomnienia. Teraz na dworze szalała śnieżyca i to od dobrych kilkunastu godzin, a może nawet i dni? Trudno liczyć czas, gdy na dworze widoczność nie zmienia się ani odrobinę. W dzień panuje ta sama mroczna atmosfera, a wszystko jest mleczno białe, tak jak w nocy. Skąd więc miałem wiedzieć? W chwilach takich jak ta, gdy patrzysz się w tysiące wirujących białych płatków czas przestaje istnieć. Jedyne co może ci powiedzieć o tym, że nie stanął on zupełnie to właśnie głód, albo zmęczenie. Zamrugałem oczami i westchnąłem. Jak długo będę musiał tu jeszcze siedzieć? Pewnie aż burza śnieżna się nie skończy, albo nie odejdzie gdzieś dalej. To ciężki czas dla Kingdom of Shadows, kto wie co inne psy mogą knuć wiedząc, że jesteśmy bezbronni? Teraz chroni nas zamieć, ale gdy się skończy, będziemy idealnym celem. Osłabieni i zmęczeni, wyjdziemy z jaskiń w poszukiwaniu łatwego łupu. A w tedy zaatakują. Prychnąłem na własne myśli. Kto miałby nam zagrażać? Eternal Paradise? Przecież u niech pogoda jest identyczna! Więc dlaczego miałem złe przeczucie? Dlaczego nachodziły mnie tak czarne myśli? Podniosłem łeb i spojrzałem w niebo, które było niewidoczne spod masy wirujących w dziwacznym tańcu śnieżynek. Czyżbym ... nie to niemożliwe. Z pyska wyrwał mi się cichy chichot. Kyler, Kyler, ponosi cię wyobraźnia. Pokręciłem łbem i odwróciłem się od wyjścia. Podreptałem w kierunku kupy siana i ułożyłem się na niej. Po raz ostatni rzuciłem tęskne spojrzenie w kierunku zamieci, po czym ułożyłem łeb na przednich łapach i zapadłem w sen. Nie wiem ile czasu spałem, ale obudziło mnie coś co wydało mi się niezwykłe, było to ... ciepło. Lekkie, padające mi na pysk i próbujące wedrzeć się pod zamknięte powieki. Powoli otworzyłem oczy z cichym westchnieniem, które wyrwało mi się z pyska. Mój wzrok padł na wyjście z jaskini. Na dworze nie było już wiatru i śniegu, lecz bezchmurne niebo i blade, zimowe słońce. Szybko wręcz energicznie podniosłem się na łapy i wyszedłem z jaskini. Niestety nie było tak różowo, jak mogło by się wydawać. Śnieg sięgał mi do piersi, a ponieważ nie był jeszcze ubity, zapadałem się w nim i nie wiele mogłem na to poradzić. Zmarszczyłem pysk, lekko odsłaniając zęby z gniewu. No tak, jakżeby inaczej. Najpierw głoduję podczas zamieci, a gdy wreszcie zaczyna świecić słońce to tonę w śniegu. I jak tu mam cokolwiek upolować? Warknąłem z gniewu i zacząłem powoli (bardzo powoli) brnąć przed siebie. Biały puch, wlepiał mi się w gęste futro, gdzie topniał i zamieniał się w wodę, która wsiąkała mi w futro. Miałem ochotę wrócić się do swojego legowiska i mieć wszystko i wszystkich w dupie, jednak do przodu gnało mnie coś z czym nie mogłem negocjować. Był to głód. Uczucie, które zna każde zwierzę i które dyktuje całą zwierzęcą naturę. To właśnie głód sprawia, że zwierzęta migrują, to właśnie on sprawia, że są drapieżniki i roślinożercy. Bo gdyby nie głód, to czy każde zwierzę czuło by potrzebę zabijania? Wątpię. Tak więc musiałem brnąć przez zaspy, węsząc w powietrzu. Nie liczyłem na zwierzynę, bo co bym zdołał upolować, jeśli ledwie się ruszałem? Liczyłem, że znajdę jakąś padlinę, albo coś w tym stylu. Uniosłem łeb ku górze i wciągnąłem mroźne powietrze. Moje oczy błysnęły, a uszy lekko drgnęły gdy poczułem upragniony zapach. Mięso. Ze zdwojoną energią ruszyłem w tamtą stronę. Po kilkunastu krokach, ujrzałem duży kawał surowego mięsa. W innych okolicznościach, wydało by mi się dziwne, że tak po prostu leży sobie na śniegu, ale nie dziś. W kilu susach przez śnieżne zaspy, dopadłem do niego i połknąłem je w kilku szybkich kęsach, po czym oblizałem się z zadowoleniem. Kto by pomyślał, że tak mi się poszczęści? Na pysk wychynął mi lekki uśmieszek. Zawróciłem z zamiarem wrócenia do jaskini. Przeszedłem zaledwie kilka kroków, gdy poczułem, że coś jest nie tak. Świat prze de mną wirował, spojrzałem na swoje łapy, czując jak mój umysł powoli tępieje, nie myślałem racjonalnie. Moje pole widzenia powoli zwężało się, aż w końcu poczułem, że tracę władzę nad własnym ciałem. Zamknąłem oczy i upadłem, po czym straciłem przytomność. Gwałtownie zamrugałem, słysząc wokół siebie różne głosy, bez wątpienia należące do psów. Obcych psów. Poczułem się nieswojo. Wokół nie było jakoś specjalnie ciepło, ale na pewno nie tak jak na dworze. W dodatku leżałem na czymś twardym, co cuchnęło, tak, że nie mogłem się nawet skupić na tym zapachu. Powoli uchyliłem powieki i dyskretnie rozejrzałem się wokół. Byłem zamknięty w jakiejś klatce, od dołu zabezpieczonej drewnianą dyktą, która była poznaczona mnóstwem śladów psich pazurów. Od góry otaczały mnie grube, metalowe pręty, przyozdobione plamami brudu i rdzy.
- Patrzcie, obudził się! - usłyszałem zachrypnięty głos. Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem najbrzydszą rzecz jaką tylko widziały moje oczy. Twarz poznaczona mnóstwem zmarszczek i ogorzała od trudnych warunków. Włosy przypominały kępę suchej trawy, podobnie broda w której utkwiły resztki jedzenia. Zmarszczyłem nos, gdy dotarł do mnie smród alkoholu i potu. W polu mojego widzenia przebywał człowiek. Było to pewne jak to, że jestem psem. Warknąłem w jego stronę, odsłaniając białe kły i podnosząc łeb z cuchnącej podłogi. Ten zaśmiał się.
- Haha! Mówiłem wam, że jest zły. To wielki zły kundel, stworzony do zabijania. - powiedział w kierunku innych dwunogów, którzy zaczęli się na mnie gapić z różnymi wyrazami twarzy. Prześlizgnąłem się po nich chłodnym spojrzeniem, co wywołało salwę rechotliwego śmiechu z ich strony. Spróbowałem wstać na łapy. Cokolwiek dodali do tego mięsa, musiał to być jakiś silny środek. Zatoczyłem się na bok, uderzając żebrami w ścianę klatki. Warknąłem, próbując utrzymać się na łapach. Człowiek, który miał włosy niczym siano (Sianowłosy jak go nazwałem), nie poprzestał na przyglądaniu mi się. Podniósł z podłogi długi kij i włożył go między pręty klatki. Szybkim ruchem ręki, dźgnął mnie nim w prawe żebro. Zabolało. Z pyska wyrwało mi się ciche piśnięcie, po czym przewróciłem się na drogi bok (jako, że nie odzyskałem całkiem władzy w łapach). Zewsząd doszedł śmiech nie tylko ludzi, ale też psów, równie paskudnych jak ich właściciele. Czułem się upokorzony. Odsłonięty przed wszystkimi, podatny na najmniejszy atak. Jedyne co mogłem robić to szczerzyć zęby w bezsilnej wściekłości i poprzysiąść zemstę na nich wszystkich. Sianowłosy dźgnął mnie jeszcze kilka razy kijem, który zabierał za każdym razem gdy próbowałem zatrzymać go szczękami. Po ostatniej próbie nasze spojrzenia spotkały się. ~Jeszcze mnie popamiętasz. Zapłacisz mi za to.~ Zdawało się mówić moje. Jego natomiast ziało milczącą satysfakcją z mojej wściekłości.
- Jutro będzie gotowy. - mruknął do jakiegoś dwunoga w skórzanym fartuchu, nałożonym na niebieskie ubranie. Tamten skinął głową i podrapał się po łysinie.
- Będzie walczył z jakimś nowym, nie? - zapytał, rzucając spojrzenie wodnistych, brązowych oczu Sionowłosemu. Tamten splunął na podłogę i pokręcił głową.
- Nie będziemy go marnować. Zmierzy się z Devilem. - mruknął i odszedł od mojej klatki. Drugi człowiek tylko wzruszył ramionami i odszedł ode mnie. Zostałem sam. Jeśli można zostać samemu w otoczeniu innych klatek, które zamieszkiwały różne psy. Najwięcej widziałem pitbulli, bulterierów i owczarków. Wszystkie siedziały w klatkach równie paskudnych jak moja. Jedne były przybite i nieruchome, inne gryzły pręty i szczekały w obłędzie. Czy ja też tak skończę? Doskonale wiem, gdzie trafiłem. Na ring. Jednak tym rządził człowiek, nie pies. Tu panowały inne zasady, wszystkie dla uciechy ludzkiej widowni. Nie chciało mi się spać, jednak lepiej będzie zebrać trochę sił, po tym usypiającym mięsie. Zwinąłem się w koncie i zasnąłem. Obudziło mnie potężne kopnięcie w moją klatkę.
- Wstawaj kundlu! - wrzask przeszył moje i tak bolące od ciągłego ujadania uszy. Podniosłem się na łapy i warknąłem w kierunku nieznajomego człowieka o krótkich czarnych włosach i opalonej skórze. Jego muskularne ręce pokrywały tatuaże w ... jaszczurki. Poważnie? Pan Jaszczurza ręka otworzył klatkę i zarzucił mi na szyję, jakąś chłodną i mocną pętle. Instynktownie spróbowałem się wyrwać, lecz pętla tylko mocniej wbiła mi się w szyję. Jaszczurza ręka wyciągnął mnie z klatki, mimo tego, że opierałem się całym ciężarem mojego ciała. Dookoła psy patrzyły na mnie z zaciekawieniem, gdy człowiek ciągnął mnie przez jedno z przejść między klatkami. W końcu prze de mną wyrosła klapa z metalu, a dokładniej grubej blachy. Nikt nie musiał mi mówić, że było to wejście na ring. Jakiś inny człowiek powoli podniósł metalową zasuwę, a moim oczom ukazała się arena, nad którą piętrzyli się gapie, cuchnący dymem i alkoholem. Psy zaczęły szczekać z podekscytowania gdy stanąłem przed wejściem, a jedyne co mnie przytrzymywało to ręce silnego dwunoga, zaciskające się na mojej sierści. Podekscytowanie widowni i psów zaczęło na mnie działać. Zniecierpliwiony zacząłem przestępować z łapy na łapę, by w końcu zaszczekać, głosem mocnym i wyzywającym, co wywołało jeszcze większy zgiełk. Może wydać się to dziwne, ale pasowała mi ta atmosfera. Oni mnie podziwiali, nie, bali się mnie. Wyszczerzyłem kły w morderczym uśmiechu i zaszczekałem jeszcze kilka razy by bardziej podniecić publiczność. Po przeciwnej stronie ringu, również uniosła się klapa. W wejściu stanął czarny jak noc pies o budowie amstaffa. Jego uszy były przycięte, podobnie jak ogon, a zęby które odsłonił w grymasie złości, były blado żółte. W rewanżu posłałem mu uśmiech białych kłów. Gdzieś nad nami człowiek coś krzyknął, a trzymający nas dwunodzy puścili nas, jednocześnie wpychając na arenę. Za moimi plecami, klapa uderzyła o ziemię, wzniecając chmurę kurzu. Teraz nie było już odwrotu. Teraz została tylko walka. Na śmierć i życie.
- Już nie żyjesz. - warknął pies. Devil - przypomniałem sobie jego imię. Spojrzałem na niego moim najbardziej chłodnym i beznamiętnym wzrokiem. Teraz mogłem być sobą. Zrzuciłem z siebie całą moją sztuczność, a na świat wyjrzał pies pozbawiony uczuć, stworzony do zabijania takich głupców jak stający prze de mną Devil. Razem jak na komendę zaczęliśmy się okrążać, niczym wilki przed walką. Czułem jak moje mroczne serce pompuje adrenalinę do każdej komórki mojego ciała. Ani przez chwilę nie wątpiłem w to, że będę zmuszony zabić stojącego prze de mną psa. To ja wykonałem pierwszy ruch, to ja to zacząłem walkę. Odbiłem się od podłogi i skoczyłem Devilowi do gardła, pies już miał się obronić, gdy zmieniłem cel ataku i wgryzłem się w jego łopatkę. Zignorowałem kły, które prześlizgnęły się po mojej sierści i sam szarpnąłem z całej siły. Moc szczęki odziedziczyłem po amstaffie, który był moim dalekim przodkiem. Musiało zaboleć. Krew zbrukała podłogę i moje białe łapy, spływając po ciele psa. Puściłem jego łopatkę i odskoczyłem unikając szczęk, które zacisnęły się w powietrzu. To nie był czas na przemyślaną strategię ani podchody. To nie była walka w której dwa psy po prostu się na siebie rzucają i gryzą do skutku. To był powrót do korzeni. Tych wilczych i ukrytych głęboko w każdym psie. Skok, ugryzienie, unik i tak w kółko. To była wilcza strategia walki, którą nadal nosiłem w genach. I zamierzałem z niej skorzystać. Amstaff zaatakował celując w moją łapę. Tanecznym krokiem uskoczyłem w lewo, by odbić się od ziemi i ugryźć go tuż przed prawą tylną łapą, rozrywając zębami tkankę, aż polała się krew. Devil znów zaatakował, a ja przewidując jego ruch, odskoczyłem i znów się odbiłem, moje zęby odnalazły swój cel w którym z rozkoszą się zatopiły. Przeciwnik zmienił strategię, zaatakował mnie jak taran, próbując stratować i wgryźć się w miękkie podbrzusze. Rzuciłem mu pogardliwe spojrzenie i odbiłem się od ziemi. Przeskoczyłem nad nim i w locie złapałem go za grzbiet. To zaburzyło cały mój skok, przez co wylądowałem z głuchym łomotem na ziemi, jednak moje szczęki rozerwały amstafowi grzbiet. Wypuściłem z pyska krwawy strzęp.
- Może przestaniesz uciekać tchórzu?! - warknął pies.
- A z kim mam walczyć? Bo przed sobą widzę tylko worek tłustego mięsa. - prychnąłem, rzucając mu wyzywające spojrzenie. Devil był psem z rodzaju tych dumnych i aroganckich, co uważają się za najlepszych, a najmniejsze słowo jest w stanie wyprowadzić ich z równowagi. Rzucił się na mnie. Tym razem nie odskoczyłem, lecz lekko odchyliłem głowę, przez co jego szczęki zacisnęły się na moim prawym policzku, a moje kły zatopiły się w jego. Szybkim ruchem odskoczyliśmy od siebie. Teraz każdy z nas krwawił. Warknąłem prezentując szkarłatne od krwi kły. Amstaff również wydał z siebie gardłowy dźwięk, od którego moje uszy położyły się na głowie. To była walka solo. Istnieliśmy tylko ja i przeciwnik. Nie było publiczności, nie słyszałem nic poza miarowymi uderzeniami serca i szumem krwi w uszach. Rzuciliśmy się na siebie. To już nie była strategia, to była rzeź. Kły odnalazły przeciwnika i zatopiły się w jego ciele z którego wypłynął strumień szkarłatnej posoki. Szarpnąłem rozrywając ciało amstafa, on nie pozostał mi dłużny, zaciskając swoje szczeki na mojej łopatce. Skoczyłem na niego, próbując wykorzystać własną wielkość na swoją korzyść, pies zachwiał się. Jego beczułkowata budowa nie była najlepszym pomysłem natury. Devil stracił równowagę, a ja nie zamierzałem nie skorzystać z takiej okazji. Skoczyłem na niego, wbijając swoje pazury w jego skórę i zatopiłem kły w jego szyi. Tylko o milimetry minąłem tętnicę. Pies również sięgnął w kierunku mojego gardła, a ja nie mogłem odskoczyć. Szczęki rozerwały mi skórę, lecz nie dotarły głębiej. Amstaff miał jeszcze jedną sztuczkę w zanadrzu. Tylnymi łapami przejechał mi po brzuchu, który był jedną z wrażliwszych części. Musiałem przyznać, że choć nie zrobił mi tym większej krzywdy, to jednak zabolało. Puściłem psa i ignorując ból, ugryzłem go jeszcze raz, tym razem porządnie. Wbiłem zęby jak najdalej się dało, aż po same dziąsła. Pies zacharczał i wypluł krew. Odskoczyłem od niego. Niech kona w męczarniach. Właśnie wygrałem. Dopiero teraz dotarł do mnie zgiełk jaki powstał na widowni, podczas mojej walki. Jakieś dwunogi zeskoczyły na arenę i dopadły do umierającego Devila, kolejne dwa doskoczyły do mnie. Byli to Sianowłosy i Jaszczurza ręka, a metalowy kij z pętlą w dłoni tego drugiego mówił sam za siebie. W żyłach nadal płynęła adrenalina, a ja choć lubię walczyć i zabijać, nienawidzę gdy ktoś mnie do czegoś zmusza.
- Poprzysiągłem na was zemstę i teraz nadszedł jej czas! - warknąłem w ich stronę. Oczywiście jako ludzie nie mieli najmniejszej szansy zrozumieć co mówię, choć wyraz mojego pyska mógł mówić sam za siebie. Jaszczurza ręka spróbował złapać mnie na metalową pętlę. Zwinnie odskoczyłem, tak jak przed kłami obcego psa, po czym zaatakowałem, nurkując pod kijem. Zanim ludzie zdążyli zareagować, moje szczęki zacisnęły się na jednej z rąk, która trzymała kij. Dwunóg wrzasnął i cofnął się do tyłu, wypuszczając z rąk kij, który upadł z brzękiem na podłogę. Sianowłosy doszedł do siebie najszybciej i spróbował złapać mnie rękami. Myślał, że jest na tyle sprytny, iż jeśli założy rękawice z grubej skóry to nic mu się nie stanie! Prychnąłem z obrzydzeniem, a wściekłość zagotowała mi krew, Nie dość, że mnie upokorzył i bił kijem, to teraz nawet mnie nie docenił. Czas wymierzyć mu sprawiedliwość! Odbiłem się od podłogi i jednym potężnym skokiem, dosięgnąłem jego gardła. Moje kły zatopiły się w jego krtani jak w maśle. Zadziwiające jak ludziom udaje się żyć z tak słabym ciałem. Sianowłosy upadł na ziemię, a życie wypływało z niego szybciej niż biegnący chart. Kilka sekund i już nigdy więcej się nie podniesie. Już miałem zeskoczyć z jego ciała, gdy potężna ręka zacisnęła się na moim karku. Okręciłem się jak węgorz i ugryzłem na oślep. Ręka puściła mnie z okrzykiem, a ja skoczyłem do gardła mojemu oprawcy, którym był nie kto inny jak Jaszczurza ręka. Po chwili ten również dołączył do swojego przyjaciela. Może spotkają się w piekle? Ludzie widząc co się stało po chwili wahania, zaczęli się zbliżać.
- Chodź tu piesku! - wołali. Wiedziałem, że chcą bym stał się ich maskotką, morderczą maszynką do mielenia mięsa innych psów. Nie wątpiłem jednak, że nie będą mnie traktować z szacunkiem. Ot, kolejny pies. Nie doceniali mnie, a powinni. Jestem samotnikiem, nawet w drużynie, zawsze działam sam i chronię tylko mój własny grzbiet. Nie mam zamiaru przyłączać się do ludzkiej hołoty. Zerwałem się do biegu, wiedząc, że nie warto tracić energii na ten motłoch. Ludzie rzucili się na mnie, lecz ja byłem szybszy. Moim celem było otwarte, prostokątne okno o brudnej szybie, lecz z całą pewnością prowadzące na zewnątrz. Było za wysoko jeśli miałbym skakać z ziemi, jednak na wszystko znajdzie się sposób. Skoczyłem na klatkę z brązowym bulterierem, który smętnie spojrzał na mnie. Liczne blizny i rany, mówiły iż nie zrobił na ringu kariery, a ludzie trzymali go jako worek treningowy dla szczeniąt. Nie mogłem mu jednak pomóc. A może nie chciałem? W każdym razie nie poświęciłem mu więcej uwagi, niż jedno szybkie zerknięcie. Potężnym susem, odbiłem się od klatki.
- Zainwestujcie w cztery łapy! - warknąłem do rozczarowanych dwunogów z lekkim uśmieszkiem, kiedy zniknąłem w wyjściu z tego dziwnego miejsca, które znajdowało się pod ziemią, zapewne w piwnicy. Wylądowałem na ulicy, akurat na obrzeżach wioski. Kilkaset metrów prze de mną rozciągała się znajoma linia drzew, a dalej zaczynały się tereny Kingdom of Shadows. Rzuciłem się w tamtym kierunku, a adrenalina powoli zaczęła opadać, przez co ból stawał się coraz bardziej odczuwalny. Kulejąc przekroczyłem granicę sfory i ruszyłem prosto do mojej jaskini. Była późna noc, jakieś kilka godzin do świtu, a srebrna łuna księżyca wskazywała mi drogę do mojego legowiska.