niedziela, 28 sierpnia 2016

Lato pełne słońca, ćwierkających ptaszków i leniwej aury, dającej złudne poczucie bezpieczeństwa. Jak ja nienawidzę lata! Słońce nie dawało chwili wytchnienia, a lejący się z nieba żar doprowadzał mnie do granic wytrzymałości. Zdrowy rozsądek kazał się zatrzymać i poszukać jakiegoś lepszego schronienia przed zabójczym upałem, niż marne cienie drzew, jednak ja nadal przedzierałem się przez gęste zarośla, brnąc naprzód. Nie mogłem się zatrzymać, jeszcze nie byłem wystarczająco daleko by pozwolić sobie na odpoczynek. Na moim pysku pojawił się krzywy uśmieszek, gdy przypomniałem sobie widok rozszarpanego ciała oraz metaliczny smak krwi na języku. Głupi młody wilk. Jakby w odpowiedzi na wspomnienie, z tyłu dotarł do mnie niski warkot oraz ciche kroki pościgu, który mimo starań nie mógł poruszać się jednocześnie szybko i bezszelestnie. Obróciłem jedno ucho w ich kierunku, szacując jak daleko mogą się znajdować, jednocześnie przyśpieszając. Może jest jeszcze szansa, że uda mi się wymknąć? Zmusiłem się do biegu, mimo, że w mojej sytuacji groziło to przegrzaniem organizmu. Biegłem jakiś czas prosto, by nagle skręcić w gąszcz paproci, które chłostały mnie po pysku w rytm kroków. Co jakiś czas starałem się zmieniać kierunek, by choćby odrobinę zmylić pościg. Byłem jednak zmęczony i głodny, co mocno odbiło się na mojej kondycji. Czułem, że pościg jest coraz bliżej, a ścigające mnie wilki mają znaczną przewagę liczebną. Pozostało mi tylko jedno rozwiązanie, ryzykowne i wręcz ociekające desperacją, jednak miałem do wyboru je lub bieg aż po kres sił i śmierć z łap wrogich wilków. Przyśpieszyłem jeszcze bardziej, wbijając wzrok w powalony przez wichurę pień drzewa, który leżał na ziemi porośnięty grzybami i mchem. Skoczyłem, tak jakbym chciał go przeskoczyć, jednak zamiast tego wylądowałem na nim i w tej samej sekundzie w której moje łapy dotknęły pnia, odbiłem się ponownie, jednak tym razem w bok, dzięki czemu zakręciłem praktycznie w miejscu, jednocześnie nie tracąc prędkości. Rzuciłem się biegiem w stronę z której przybiegłem, jednocześnie modląc się do wszystkich bogów by mój plan wypalił. Przez krótką chwilę na pyskach mojej pogoni odmalowało się zdziwienie, a jeden z wilków potknął się o wystający korzeń i prawie pocałował grunt. Szybkim spojrzeniem omiotłem zgraję, naliczając sześć basiorów, które dostały rozkaz zabicia mnie. Przełknąłem ślinę, biegnąc prosto w lukę między dwoma z nich. Gdy dzieliły nas jakieś dwa metry, wilki zorientowały się co planuję i spróbowały zagrodzić mi drogę. Zacisnąłem zęby i przyśpieszyłem, gdy nagle pod łapy wyskoczył mi jeden z basiorów, szczerząc pożółkłe kły. Odruchowo skoczyłem na niego, jednak zamiast wbić mu w kark kły, odbiłem się od jego grzbietu, lądując między dwoma wilkami. Kły jednego z nich minęły moją łapę o zaledwie kilka milimetrów. Biegłem dalej, choć wiedziałem, że nie pociągnę tak zbyt długo, a pościg drugi raz nie nabierze się na tę samą sztuczkę. Nadal klucząc, wypatrywałem czegoś co od biedy można było by wziąć za kryjówkę. Nagle do mojego nosa dotarł niezbyt przyjemny smród, mówiący mi, że gdzieś niedaleko znajduje się bagnisko, albo bardzo zarośnięte jeziorko. Niewiele myśląc pobiegłem za zapachem. Po kilku metrach moim oczom ukazała się brudna woda nad którą unosiła się chmura komarów i innych paskudztw. Zacisnąłem szczęki, kiedy mój nos zaatakował smród rozkładu i wskoczyłem do wody, która mimo upału okazała się lodowata. Przez kilka chwil płynąłem pod wodą, by z pluskiem wynurzyć głowę nad powierzchnię i zaczerpnąć tlenu. Dalej już płynąłem normalnie, krzywiąc się, gdy do mojej sierści przyczepiały się na wpół zgniłe rośliny, pływające po powierzchni bądź inne paskudztwa, których pochodzenia wolałem nie znać. Z brzegu dochodziły do mnie gniewne powarkiwania. Widać woda była w tak kiepskim stanie, że nawet oni zaniechali pościgu. Uśmiechnąłem się triumfalnie, by za chwilę wypluć wodę, która naleciała mi do pyska, gdy tylko odrobinę wykrzywiłem wargi. Powiem jedno - smakuje jeszcze gorzej niż śmierdzi. Po około pięciu minutach dotarłem do błotnistego brzegu, w którym grzęzły łapy. Gdy w końcu dotarłem do stałego gruntu, zatrzymałem się ciężko dysząc. Byłem zmęczony, tak cholernie zmęczony, że niewiele myśląc zwaliłem się na trawę i zamknąłem ślepia. Planowałem odpocząć i ruszyć w dalszą drogę, jednak sen był silniejszy. Nie minęła minuta, a już spałem, powoli regenerując siły. 
Naprawdę rzadko miewam sny, a już szczególnie kiedy jestem wyczerpany fizycznie i psychicznie. Tym jednak razem, przyśniło mi się coś - a dokładniej moja przeszłość. Co prawda już dawno przestałem rozpamiętywać dawne lata, pogodziłem się nawet ze śmiercią matki i zdradą tych, których uważałem za przyjaciół. Rany te zabliźniły się tak dawno temu, że nie było czego rozdrapywać. Czasami w snach nawiedzały mnie dawne wspomnienia, jednak nie były to koszmary - nie budziłem się z ciężko walącym serce i irracjonalnym strachem, tak jak po normalnym koszmarze, który każdy wilk ma przynajmniej raz w życiu. Ten raz też nie różnił się od innych, a przynajmniej tak mi się wydawało. 

Siedziałem na zimnym kamieniu w lochu. Wszystko skryte było w mroku, gdzie nawet najlepsze oczy zawodziły nie jednego. Czułem zapach zgnilizny i krwi dochodzący z sąsiadujących celi. Gdzieś z oddali dało się usłyszeć szept jakiegoś wilka, który żarliwie modlił się do swych bóstw, widocznie nie mogąc pogodzić się z tym co zgotował mu los. Znów byłem kilkumiesięcznym szczenięciem, które siedziała obok ciała swojej matki, powoli rozkładającego się. Mój wzrok zwrócony był w przestrzeń, byle jak najdalej od ciała mojej rodzicielki. Nie chciałem widzieć larw, wgryzających się w moją mamę, która jeszcze niedawno czule lizała mnie między uszami. Nagle do moich uszu doszedł zgrzyt wilczych pazurów o kamień. Ktoś szedł w stronę mojej celi. Od razu rozpoznałem zapach strażnika, który nieraz przychodził do mojej matki by się z nią "zabawić" jak to określał. Zmarszczyłem nos, czekając aż jego sylwetka stanie się wyraźniejsza pośród mroku. Basior był podobny do mnie, choć kolor odziedziczyłem po mamie. Jego sierść była jednolicie szara, a oczy niebieskie i chłodne jak lód. Stanął przed moja celą, wlepiając we mnie swoje ślepia. Nienawidziłem go, ale nie mogłem dać tego po sobie poznać. Nie chciałem umierać. Pysk strażnika wykrzywił grymas, który on z pewnością uważał za swój najlepszy uśmiech.
- Słuchaj młody. - zwrócił się do mnie, jak zawsze tonem pełnym kpiny i wyższości. - Lepiej się obudź, zanim skończysz jak ta suka. - mruknął, ruchem łba wskazując ciało mojej mamy. 

Obudziłem się, powoli otwierając oczy i potrząsając głową. Cóż za głupi sen! Mlasnąłem z niezadowoleniem czując, że w pysku mam istną Saharę. Dźwignąłem się na łapy i ruszyłem na poszukiwania jakiegoś wodopoju, z radością zauważając, że moje ciało zdążyło odpocząć i choć byłem wciąż głodny to zmęczenie minęło, a mój krok był znów sprężysty i lekki. Podskoczyłem sobie kilka razy na wzór szczeniaka, przemierzającego las w swobodnym kłusie. Był już wieczór i na pysku czułem zimniejsze podmuchy wiatru, co również poprawiło mi humor. Znalezienie wody pitnej okazało się całkiem pokaźnym wyzwaniem. Dopiero gdy ostatnie promienie słońca znikły za horyzontem, pogrążając las w mroku, do moich uszu doszedł cichy szmer strumienia. Prawie biegnąc ruszyłem za dźwiękiem, aż w końcu dotarłem do potoku. Łapczywie zacząłem pić świeżą wodę, która po długiej wędrówce w słońcu smakowała jak najcudowniejsza rzecz na świecie. Gdy ugasiłem pragnienie, ostrożnie wszedłem do wody. Szybki nurt powoli zmywał ze mnie cały ten syf, który miałem na sierści od pamiętnej kąpieli w bagnie. Ach, jak miło! Przymknąłem niebieskie ślepia z zadowoleniem i w tedy kątem oka dostrzegłem nikły ruch w zaroślach. Momentalnie odwróciłem się w tamtym kierunku, próbując wzrokiem przebić ciemność. Jednak jeśli nawet ktoś tam był, to pozostawał w idealnym bezruchu bądź zniknął gdzieś w oddali. A może to jakaś nieostrożna sarenka, spłoszyła się gdy dotarł do niej mój zapach? Na samą myśl zaburczało mi w brzuchu, a ślinka napłynęła do pyska. Szkoda. Wyszedłem na brzeg, strzepując z siebie wodę. Wyostrzając zmysły zagłębiłem się w las z nosem przy ziemi. Byłem głodny jak przysłowiowy wilk i miałem nadzieję, że trafię na trop choćby niewielkiego stworzonka. Zawsze to jakieś świeże mięso. Po kilku minutach węszenia, w końcu natrafiłem na trop stadka saren. Oblizałem się po pysku i ruszyłem wydeptaną przez nie ścieżką, która prowadziła najpewniej od jakiegoś dalszego punktu przy potoku do polanki albo czegoś w tym stylu. Instynktownie poruszałem się najciszej jak umiałem oraz ustawiłem się pod wiatr, by żaden z kopytnych mnie nie wywęszył. W końcu ujrzałem stadko, rozproszone na niewielkiej polance. Na ugiętych łapach, zacząłem się skradać w kierunku najbliższej sztuki, która wyglądała jakby dopiero niedawno oddzieliła się od matki i zaczęła życie na własną raciczkę. Z pewnością stanowiła by trudną zdobycz, gdyby nie rana na tylnej nodze. Sarna unikała stawania na niej i wyraźnie przenosiła ciężar ciała na trzy pozostałe kończyny, co czyniło z niej idealną zdobycz dla samotnie polującego wilka. Ostrożnie stawiając łapy, podkradłem się jak najbliżej się dało po czym zaatakowałem. W czarnych ślepiach dostrzegłem błysk paniki, gdy całe stadko rzuciło się do ucieczki. Powietrze rozdarł dźwięk kopyt tratujących trawę i niosących kudłate ciała. Mój wzrok utkwiony był w uprzednio wybranej sztuce. Biegłem jakiś metr za nią, co kilka minut kłapiąc szczękami tuż przy jej delikatnych nogach. Tak, mama nie nauczyła mnie by nie bawić się jedzeniem. Tak więc teraz dręczyłem płochliwe zwierzątko, które mogło jedynie uciekać. Co więcej powoli oddzielałem ją od reszty stada, aż w końcu sarna pobiegła w inną stronę, prosto w krzaki. Gałęzie uniemożliwiały jej drogę ucieczki, choć usilnie próbowała przedrzeć się przez nie. Niestety, okazało się, że jest to jakaś wyjątkowo wredna roślina z kolcami. Na ciele sarenki pojawiły się krwawe zadrapania, a moje oczy zabłysły gdy poczułem zapach krwi. Powoli zbliżałem się do mojego posiłku z obnażonymi zębami. Sarna nie miała dokąd uciec, a więc po co miałem się śpieszyć? I tak umrze, więc czemu się jeszcze chwilę nie pobawić? Obnażyłem lśniące kły i wydałem głuche warknięcie. Sarna w desperackiej próbie obrony, machnęła raciczkami tuż przed moim nosem. Błąd. Złapałem ją za nogę, wbijając w nią zęby. Poczułem na języku słodki smak krwi. Wypuściłem nogę z uścisku moich szczęk. Teraz nawet gdyby mi się wymknęła, to nie ma szans na ucieczką albo przeżycie. Z dwiema rannymi nogami daleko nie zajdzie. Następne minuty upłynęły mi na dręczeniu brązowego stworzonka. Raz po raz moje zęby zatapiały się w jej ciele, dotkliwie je raniąc i zadając ból, jednak nie zabijając. Sarna ledwo stała, cała ociekając krwią. Słyszałem jej ciężki i szybki oddech, oraz walące ze strachu serce. Oblizałem się po pysku i odsunąłem się na bok, dając jej możliwość ucieczki. Tak jak myślałem, instynkt kazał jej nadal walczyć. Sarna chwiejnie zaczęła uciekać, znacząc za sobą drogę krwią. Odczekałem chwilkę, dając jej nadzieję na ucieczkę, po czym znów zaatakowałem. Dogoniłem ją w kilku susach, odbiłem się od ziemi i wylądowałem na jej grzbiecie. Pod sarną zachwiały się nogi i runęła na ziemię, wzbijając kłąb kurzu. Jej uszy nerwowo drgały, a z pyska dobiegł krzyk bólu. Powoli sięgnąłem pyskiem jej karku i zatopiłem w nim kły. Jeszcze chwila i sarna znieruchomiała. Jej czarne oczy zaszły mgłą, teraz puste bez życia. Zszedłem z jej ciała i przystąpiłem do posiłku. Nareszcie świeże mięsko! Ostrymi zębami rozprułem jej brzuch i zanurzyłem pysk we wnętrznościach, wybierając najsmaczniejsze kąski. Po pewnym czasie z sarny zostały kości i resztki na które nie miałem ochoty. Oblizałem pysk zbroczony sarnią krwią i powoli ruszyłem w kierunku potoku. Przez głowę przeszła mi myśl, że okolica jest całkiem niezła. Woda i zwierzyna, aż dziwne, że do tej pory nie spotkałem żadnego wilka. Gdy dotarłem nad potok obmyłem pysk w wodzie i położyłem się w zagłębieniu, kóre zakrywały liście jakiejś rozłożystej rośliny. Z zadowoleniem zapadłem w sen, tym razem nie nawiedziło mnie żadne wspomnienie przeszłości. Obudziłem się kilka godzin przed świtem czując, że czyjaś łapa dociska mnie do ziemi. Warknąłem, odsłaniając kły i spinając całe ciało, uwolniłem się spod naporu przeciwnika. Dopiero gdy przybrałem pozycję obronną, zorientowałem się, że przede mną stoi tylko jeden wilk i to w dodatku wadera. Uspokoiłem się więc trochę, choć nadal pozostałem czujny. W końcu nie wiem jakie ma zamiary i kim jest. Ta widząc, że nie zamierzam jej zaatakować, również lekko się uspokoiła, choć jej spojrzenie było nieprzeniknione. 
- Kim jesteś? - zapytała chłodno, choć bez wyraźnej wrogości w głosie. Zastrzygłem uszami, wlepiając w nią swoje niebieskie ślepia.
- Wilkiem. - odpowiedziałem z ledwo widocznym drgnięciem kącików pyska w górę. Wadera fuknęła. 

Wadero?









Słońce nie dawało chwili wytchnienia, a lejący się z nieba żar uniemożliwiał mi jakąkolwiek wędrówkę. Leżałem w świeżo wykopanym dole, chłodząc się o miękką ziemię, której czarne grudki przyklejały mi się do białej sierści na brzuchu. Niebieskimi ślepiami obserwowałem okolicę, licząc na coś do jedzenia. Od kilku dni nie miałem niczego w pysku, a pech zdawał się prześladować mnie na każdym kroku. Kilka dni temu omal nie zabiło mnie walące się drzewo, a teraz upał próbował spalić mnie na popiół. Ta cholerna gruba sierść, odziedziczona po znienawidzonym ojcu, była świetna podczas śnieżnych zamieci czy ulewnych dni. Jednak kiedy nadchodziło lato, zaczynał się koszmar, a ja byłem zmuszony zmienić swój tryb życia na nocy. Westchnąłem cicho, wiercąc się w prowizorycznej jamie, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję w tym dość prowizorycznym legowisku. Jednak mimo wysiłków sen nie chciał nadejść. No cóż, w takim razie nic tu po mnie. Powoli dźwignąłem się na łapy i cały czas pozostając w cieniu drzew, ruszyłem przed siebie. Przedzierałem się przez zielone zarośla, które ocierały się o moją sierść. Pod łapami czułem miękką ściółkę, którą tworzyły warstwy liści,

Oblizałem swój pysk z krwi zająca, którego szczątki leżały pod moimi łapami. Tak mały posiłek nie był w stanie zaspokoić mojego głodu, który odczuwałem od kilku dni. Wolno podniosłem się z miękkiej trawy, po czym przeciągnąłem się z cichym stęknięciem. Czas znowu ruszyć w drogę! Uśmiechnąłem się gorzko do siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Stanistic Music