Ta bitwa trwała już bardzo długo. Walczyliśmy z dobre kilka godzin, a słońce powoli zmierzało w kierunku horyzontu, rzucając na ziemię coraz większe cienie. Lubiłem mrok nocy, a mój wzrok widział w tedy równie dobrze jak w dzień, w dodatku ziemia zamieniała się w jeden cień, dzięki czemu moja moc chodzenia cieniami była w szczytowym punkcie. Mimo tego martwiłem się, byłem już mocno zmęczony, krwawiłem z kilku ran, a inne wilki pewnie będą miały jeszcze gorzej. Nie wszyscy mają dobry wzrok nocą, a walające się dookoła trupy nie ułatwiały sytuacji. Jeśli walka przeciągnie się do zapadnięcia zmroku z pewnością polegniemy, chyba, że rozkażę odwrót. Zacisnąłem zęby. Nie uśmiechała mi się opcja poddania się, czy jakiegokolwiek przegrupowania pozostałych przy życiu wilków. To z pewnością zdusi w nich małą iskierkę nadziej, jeśli jakaś w nich jeszcze została. Jaki jednak miałem wybór? Nie mogliśmy walczyć w nieskończoność, słaniając się ze zmęczenia, będziemy łatwym łupem dla armii przeciwnika. Cholera! Dlaczego nie pomyślałem o zapasowym oddziale? Mógłbym w tedy wycofać walczące wilki, którym można by opatrzyć rany. A zamiast nich na armię Basiora Ciemności natarł by oddział złożony ze zdrowych i wypoczętych wilków. Niestety, fakt ten dostrzegłem dopiero po fakcie i właśnie z tego powodu nie jestem strategiem. Gdzieś po prawej stronie zapikowała na mnie czarna papuga o chorobliwie zielonych oczach. Uskoczyłem przed jej ostrym dziobem z którego wypływała zielona piana. Wkurzyłem się. Umieramy, nasza wataha upada, tylko dlatego, że jakiś psychopata ma potężną moc. Zagotowało się we mnie gdy pomyślałem, że wśród poległych znajdują się moi przyjaciele, znajomi ... moja rodzina! Od dobrych kilku godzin nie widziałem Yon ani Moon. A jeżeli leżą gdzieś w błocie, które miesza się z ich krwią? Nie mogą wstać, a nad nimi wisi jakiś czarny stwór, który zaraz zatopi w nich kły? Warknąłem, odsłaniając długie kły. Do tej pory dawałem z siebie wszystko, ale to nie wystarczyło. Potrzeba nam było czegoś więcej niż oddziału walecznych, ale śmiertelnych wilków. Jednym kłapnięciem rozerwałem ptaka na pół, a szczątki rzuciłem w dal. Zamknąłem oczy i mój umysł odpłynął do krainy duchów. I nie mam tu na myśli świata umarłych, gdzie spoczywają dusze poległych. Duchy to zupełnie co innego. Nieśmiertelne istoty o niewyobrażalnej sile, którą czerpią z żywiołów. Czasami najpotężniejsze z nich zwie się żywiołakami, gdyż stapiają się ze swoim żywiołem w jedno i same wytwarzają energię potrzebna do życia. Zyskują też władze nad danym żywiołem, całkowitą bądź częściową. Przemierzając umysłem tę krainę byłem całkowicie bezpieczny. Moje tętno mimowolnie przyspieszyło, gdy umysłem dotknąłem najpotężniejszego ducha z jakimkolwiek miałem do czynienia. Jego aura, była lodowata i odpychająca. Bez wątpienia był żywiołakiem i to nie byle jakim - lodu i śniegu. Żywiołak był rozbudzony z powodu kończącej się jesieni, już czuł w powietrzu zimę, a z nią pokłady śniegu i lodu. Nerwowo drgnąłem, zdając sobie sprawę jakie ryzyko podejmuję. Jeśli się pomylę, w najlepszym razie zginę na miejscu, w najgorszym żywiołak zmiecie wszystko z powierzchni ziemi do 30 kilometrów. Musiałem jednak podjąć ryzyko. Chwyciłem go myślami i spróbowałem wyciągnąć na ziemię. Duch zaparł się swoją mocą, niezadowolony, że taka pchła jak ja czegoś od niego chce. Dla niego byłem tylko małą drobinką, której życie trwa równie krótko co mrugnięcie oka. Warknąłem sfrustrowany, próbując nie rozproszyć się myślą, że na moje ciało może czatować cała zgraja czarnych istot. Wbiłem myślowe szpony w jego niebieskie ciało, które przybrało postać czystej energii. Kogoś innego z pewnością spaliła by taka moc, jednak nie mnie. Odkąd pamiętam żywiłem się krwią, wysysając z innych życie. Miałem w sobie próżnię, która potrzebowała wypełnienia. Energia żywiołaka, wypełniła ją zaledwie do połowy. Nie było to mądre posunięcie. Rozzłoszczony żywiołak z łatwością przeszedł na ziemię. Pojawił się prze de mną, szczerząc kły, które wyglądały jak ostre lodowe sople. Dookoła niego, ziemie pokryła warstwa śniegu, a jego futro emanowało zimnem. Czyżbym sprowadził własną zgubę? Lodowate spojrzenie, przewiercało mi czaszkę, swoją wściekłością i brakiem jakichkolwiek uczuć. Gdzieś w oddali dał się słyszeć głos puchacza, omenu śmierci. Warknąłem odsłaniając kły. Jeśli tak musi się to skończyć, niech tak się kończy. Żywiołak ryknął, opluwając mnie kryształkami lodu, które osiadły mi na pysku. Rzuciłem się do ataku, nurkując przed jego ogromnymi kłami, które z potwornym kłapnięciem zacisnęły się na pustce. Wbiłem zęby w jego twardą skórę. Język przymarzł mi do jego łapy i powoli zaczął drętwieć. Kły rozbolały z zimna. Nie puszczałem jednak, mimo, że moje ciało traciło ciepło i powoli zamieniało się w bezkrwiste truchło. Zmusiłem się by pociągnąć łyk czystej energii. Miałem wrażenie jakby przez moje gardło przepłynął lodowaty ogień. Czułem jak krew w moich żyłach staje i zamienia się w lód. Czułem potworny ból, gdy lód owinął mi się wokół kości i zamroził w nich szpik. Jeszcze tylko kilka łyków. Zmusiłem się by przełknąć kolejna porcję lodowatego ognia. po której straciłem czucie w całym ciele. Miałem zamrożone nerwy. Nie mogłem mrugać, ani obracać gałkami ocznymi, nawet źrenice pozostały nieruchome. Moje czarne futro pokryło się szronem. Żywiołak potrząsnął głową, patrząc na mnie z obrzydzeniem, jakbym był nic nieznaczącą pchłą, która płaciła za czelność przeciwstawieniu się mu. Machnął łapą, wyrzucając mnie w powietrze. Usłyszałem trzask, po którym do oczu napłynęły by mi łzy, gdyby tylko mogły. Moje piękne biały kły! Zamrożone i kruche, tkwiły w połowie w łapie żywiołaka, ich druga połowa, pokruszona przy końcu, tkwiła w moim pysku. Upadłem na śnieg i potoczyłem się po nim, nic nie czując. Zamrożony, upadłem w nienaturalnej pozycji. Czy cokolwiek mogło mi teraz pomóc? Byłem bezbronny. Nawet najlepszy medyk, nie przywróci mi zębów, a już z pewnością nie takich jakie utraciłem. Gdyby mógł zawyć, zawył bym. Gdybym mógł płakać, płakał bym. Nie mogłem jednak się ruszyć, nie mogłem nawet mrugnąć, nic nie czułem, powoli bodźce docierające z zewnątrz, zaczęły blaknąć, a mój mózg powoli zamarzać. Czy tak właśnie zginę? Zamiast w pojedynku z wrogiem, zabije mnie własna moc? Zabije mnie moja głupota? Zostanę zamrożony przez żywiołaka? Podczas gdy moi bliscy umierają z honorem, ja umrę w hańbie? NIE! Warknąłem bezdźwięcznie. Czułem wściekłość, gorącą niczym ogień, pulsującą wewnątrz mnie. Powoli moja wściekłość rozpuściła lód w moim sercu, a serce zaczęło pompować czystą nienawiść do pozostałych komórek ciała. Żyłem nienawiścią, żyłem dzięki wściekłości, żyłem dzięki ZEWOWI KRWI! Mój nos odzyskał dawną sprawność, lecz zamiast czuć zapach trawy i wilków, on czuł tylko zapach krwi. Moje uszy odzyskały dawną sprawność, lecz miast słyszeć śpiew ptaków czy plusk wody, one słyszały jedynie bicie serca i chlupot krwi. Moje oczy znów widziały, lecz nie podziwiały zachodu słońca, jedyne co je interesowało to lodowy żywiołak i zimna krew w jego żyłach. Warknąłem zrywając się na łapy. W moich tętnicach, czerwone krwinki zamiast tlenu, transportowały cząsteczki nienawiści. Moje kły nie były już kośćmi, były sługami nienawiści, gotowymi rozrywać i miażdżyć dla niej. Moje ciało było maszyną do zabijania ... nie ... to ja byłem maszyną do zabijania! Zaszarżowałem na żywiołaka, wszystko działo się jak przez mgłę - mgłę czerwoną niczym krew, i tak samo jak ona działającą na każdy nerw w moim ciele. Pamiętam błysk kłów w ostatnich promieniach słońca, pamiętam, że niebo przybrało czerwoną barwę, pamiętam jak moje kły odnajdują swoje połamane połowy, pamiętam jak się łączą, czerpiąc z energii żywiołaka. Potem kilka skoków przed jego pyskiem i ostrymi pazurami, aż w końcu zacisnąłem kły na jego krtani. Pamiętam jak wyssałem go do cna, a jego zimno nie dorastało do pięt mojej pulsującej nienawiści. Żywiołak rozwiał się w nicość, pozostawiając po sobie tylko śnieg na całej polanie. Mimo iż pokonałem mojego przeciwnika, zew nie minął.
Straciłem kontrolę.
Zaatakowało mnie stado czarnych istot. Nie przyglądałem się im jak wyglądają, nie obchodziło mnie to. Zatapiałem pazury w ich miękkim ciele, miażdżyłem kruche kości kłami, uderzałem w nich całym swoim ciężarem, sprawiając, że ich lekkie ciała ze świstem lądowały na ziemi. Nie czułem bólu, nie czułem litości, nie wiedziałem czy walczę z wrogami czy z kimś z mojej watahy. Nie miało to dla mnie znaczenia. Jedyne co mnie obchodziło to hektolitry krwi, które wysysałem wraz z życiem. Oblizałem ubrudzony krwią pysk. Nagle do moich nozdrzy doszedł słodki zapach nowej zdobyczy. Rzuciłem się w tamtym kierunku, biegłem szybciej niż kiedykolwiek, zupełnie jakbym zdobył nową energię. W moich żyłach płynęła krew żywiołaka - najpotężniejszego żywiołaka, zmieszana z dziką wściekłością - jądrem ciemności! Zabijałem wszystko co napatoczyło się po drodze, nawet nie zbaczając ze ścieżki. Zabijałem jednym skokiem, jednym uderzeniem, jednym kłapnięciem. Nie docierało do mnie co rozrywam, a jedynie świadomość, że moje kły napotykają miły opór, ciepłego ciała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz