Słońce zakryły ciemne chmury, a w powietrzu unosił się zapach deszczu. Przez ostatnie dni można było cieszyć się upałem, idealnym do kąpieli, lecz wszystko co dobre kiedyś się kończy. Po słońcu przychodzi czas na deszcz. Jestem jednym z nielicznych psów, którym odpowiada ta gorsza pogoda, kiedy nie trzeba siedzieć w cieniu ani nad wodą, bo jest zwyczajnie za gorąco. Dzięki grubej sierści mogłem cieszyć się pięknem zimy albo pochmurnymi i chłodnymi dniami ... takimi jak ten. Truchtałem przez las, chłonąc jego zapach. Miałem ochotę na świeże i soczyste śniadanie. W zamku jest stołówka na której podawane są posiłki, ale to nie to samo co własnoręcznie upolowana zdobycz. Poza tym przecież tu chodzi o polowanie, a nie jedzenie. Gdyby zależało mi wyłącznie na żarciu, to zamieszkał bym u ludzi, gdzie dostawałbym jakąś papkę albo królicze bobki o zapachu mięsa. Zimny podmuch zawiał mi w pysk, niosąc zapach saren. Oblizałem się po pysku i ruszyłem w stronę z której dochodził zapach. Czułem jak gałązki krzaków prześlizgują się po mojej sierści, a pazury wbijają się w miękką ziemię. Muszę przyznać, że trochę za tym tęskniłem, bo owszem, zamek jest wielki i wygodny, ale męczący. Urodziłem i wychowywałem się w lesie i to on jest moim prawdziwym domem. Wyczuliłem wszystkie zmysły, skupiając się na odgłosach lasu. W końcu dostrzegłem niewielkie stadko saren, które przemieszczało się pośród drzew. Przyczaiłem się w krzakach, zupełnie jak kot a nie pies. Przebiegłem po zwierzynie wzrokiem i wybrałem dorodną sztukę, która lekko oddzieliła się od stada w moją stronę. Zrobiłem ostrożny kroczek do przodu i napiąłem wszystkie mięśnie. Odbiłem się tylnymi łapami od ziemi, skacząc w kierunku sarny. W czarnych ślepiach dostrzegłem błysk paniki, gdy całe stadko rzuciło się do ucieczki. Powietrze rozdarł dźwięk kopyt tratujących trawę i niosących kudłate ciała. Mój wzrok utkwiony był w uprzednio wybranej sztuce. Biegłem jakiś metr za nią, co kilka minut kłapiąc szczękami tuż przy jej delikatnych nogach. Tak, mama nie nauczyła mnie by nie bawić się jedzeniem. Tak więc teraz dręczyłem płochliwe zwierzątko, które mogło jedynie uciekać. Co więcej powoli oddzielałem ją od reszty stada, aż w końcu sarna pobiegła w inną stronę, prosto w krzaki. Gałęzie uniemożliwiały jej drogę ucieczki, choć usilnie próbowała przedrzeć się przez gałęzie. Niestety, okazało się, że jest to jakaś wyjątkowo wredna roślina z kolcami. Na ciele sarenki pojawiły się krwawe zadrapania, a moje oczy zabłysły gdy poczułem zapach krwi. Powoli zbliżałem się do mojego posiłku z obnażonymi zębami. Sarna nie miała dokąd uciec, a więc po co miałem się śpieszyć? I tak umrze, więc czemu się jeszcze chwilę nie pobawić? Obnażyłem lśniące kły i wydałem głuche warknięcie. Sarna w desperackiej próbie obrony, machnęła raciczkami tuż przed moim nosem. Błąd. Złapałem ją za nogę, wbijając w nią zęby. Poczułem na języku słodki smak krwi. Wypuściłem nogę z uścisku moich szczęk. Teraz nawet gdyby mi się wymknęła, to nie ma szans na ucieczką albo przeżycie. Na trzech nogach daleko nie zajdzie. Następne minuty upłynęły mi na dręczeniu brązowego stworzonka. Raz po raz moje zęby zatapiały się w jej ciele, dotkliwie je raniąc i zadając ból, jednak nie zabijając. Sarna ledwo stała, cała ociekając krwią. Słyszałem jej ciężki i szybki oddech, oraz walące ze strachu serce. Oblizałem się po pysku i odsunąłem się na bok, dając jej możliwość ucieczki. Tak jak myślałem, instynkt kazał jej nadal walczyć. Sarna chwiejnie zaczęła uciekać. Była wolna i używała tylko trzech nóg, znacząc za sobą drogę krwią. Odczekałem chwilkę, dając jej nadzieję na ucieczkę, po czym znów zaatakowałem. Dogoniłem ją w kilku susach, odbiłem się od ziemi i wylądowałem na jej grzbiecie. Pod sarną zachwiały się nogi i runęła na ziemię, wzbijając kłąb kurzu. Jej uszy nerwowo drgały, a z pyska dobiegł krzyk bólu. Powoli sięgnąłem pyskiem jej karku i zatopiłem w nim kły. Jeszcze chwila i sarna znieruchomiała. Jej czarne oczy zaszły mgłą, teraz puste bez życia. Zszedłem z jej ciała.
~*~
Sarna była smaczna, ale nie dałem rady zjeść jej całej i doszczętnie obgryźć kości. Oblizałem pysk z krwi i ziewnąłem To był dobry dzień i udane polowanie. W tym momencie na mój nos spadła zimna kropla wody i spłynęła w dół na ziemię. Świetnie! Deszcz! Westchnąłem, przymykając oczy. Krople spadały na ziemię coraz częściej, aż w końcu rozpętała się prawdziwa ulewa. Moje futro skutecznie chroniło mnie przed zimnem, ale i tak lekko zmokło. Uniosłem pysk ku górze, czując jak woda zmywa z niego krew, a pod moimi łapami tworzy się lekkie błoto. Mógłbym tak stać wiecznie, gdyby nie hałas jaki przebił się do mojej świadomości przez odgłos grzmotów w oddali. Instynktownie nadstawiłem uszu. Wszędzie poznał bym ten odgłos. Walka. Rzuciłem się w tamtą stronę, a mokre liście krzewów chłostały mnie po pysku. Błoto pryskało spod moich łap, znacząc białą sierść brązowymi smugami. Po kilku minutach moim oczom okazała się scena walki. Jakaś nieznana mi suczka (ja prawie nikogo tu nie znam, ale ciii ...) usiłowała odgonić się od kilku psów, które wyraźnie nie należały do Royal Dogs. Cała trójka była w typie collie, a ich czarną sierść znaczyły plamy błota i krwi. Widocznie suczka nie poddawała się bez walki. Sama jednak miała poważne problemy, gdyż psy otaczały ją z trzech stron, a ona mogła jedynie miotać się dookoła i starać się unikać ich cisów. W mgnieniu oka na moim pysku zagościła maska. Czas zacząć zdobywać zaufanie! Rzuciłem się na psa, który chciał zaatakować ją od tyłu. Zatopiłem kły w jego barku, a swoim ciężarem przygniotłem do ziemi. Momentalnie odskoczyłem i natarłem na jego łeb, aż w końcu pies zaczął się cofać w obawie utraty oka. Korzystając z okazji spojrzałem w kierunku dwójki napastników i suczki. Ta dała sobie radę z jednym i próbowała pozbyć się drugiego. Nagle poczułem ból w łopatce. Mój przeciwnik wykorzystał chwilę mojej nieuwagi i postanowił zaatakować. Warknąłem z irytacją. Już dawno bym go zabił, gdyby nie fakt, że chce uchodzić za miłego i niegroźnego psa. Wszystko ma jednak swoje granice. Z szybkością atakującej żmii, wgryzłem się w szyję przeciwnika i szarpnąłem. Krew zmieszała się z błotem, a pies padł ledwo żywy. Życie wypływało z niego, wraz z każdym kolejnym uderzeniem serca. Odsunąłem się od niego z lekkim obrzydzeniem. Następnie obróciłem się ku suczce i drugiemu kundlowi. Oboje tarzali się po ziemi, próbując się nawzajem pozabijać. Nie czekając na żadną dogodną chwilę skoczyłem w ich kierunku. Zerwałem psa z ciała suczki, wgryzając się w jego kark. Kundel zapiszczał, a ja jeszcze trochę poszarpałem, po czym wypuściłem go. Pies warknął i uciekł, znikając w krzakach. Spojrzałem na suczkę, która również badała mnie spojrzeniem. Pewnie nie sprawiałem najlepszego wrażenia, cały ubłocony i zakrwawiony, ale na szczęście deszcz powoli oczyszczał moją sierść. Zaraz wrócą mi moje dawne kolory. Tymczasem przywołałem na pysk szczery uśmiech, ale nie za wielki i machnąłem ogonem.
- Cześć, jestem Kyler. - przedstawiłem się. - A ty kim jesteś? Nie pachniesz sforą. - dodałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz